Margules.Nieobecność

Powrót Ludwika Margulesa

Autor: Grzegorz Kondrasiuk, „Do Rzeczy”.

Maciej Rukasz / mat. teatru

„Margules. Nieobecność” to ekscentryczna premiera lubelskiej Sceny lnVitro, łącząca inscenizację eseju o naturze teatru i aktorstwa z biograficznym filmem dokumentalnym.

Podobno dobra sztuka to taka, która trafia w swój czas. Podobno głównym obowiązkiem artysty jest wymierzanie sprawiedliwości istniejącemu światu. Był to jeden z wielu pomysłów na „robienie sztuki”, ale dziś przeobraził się on w dogmat. Wydawał się dotyczyć każdej sztuki, stając się obiektywnym prawem dopóty, dopóki świat nie zrobił wyznawcom aktualności psikusa. Gdy rzeczywistość przyspiesza i wchodzi w ostry wiraż, dzieła nadzwyczaj aktualne odsłaniają swą bełkotliwość, fałszywe diagnozy i pustkę intelektualną, a zaczyna w pełni smakować i znaczyć sztuka niewycelowana w dziś czy niepewne jutro. A już najciekawsze stają się książki czy premiery, którym los przydzielił moment powstania zupełnie opacznie – które w swój czas nie trafiły tak bardzo, jak tylko było można.

Tego rodzaju myśli kłębiły się w mej głowie po obejrzeniu spektaklu „Margules. Nieobecność”, ekscentrycznej premiery lubelskiej Sceny InVitro, łączącej inscenizację eseju o naturze teatru i aktorstwa z biograficznym filmem dokumentalnym. Szczęściarzowi Łukaszowi Witt- Michałowskiemu, pomysłodawcy całego przedsięwzięcia (a zarazem reżyserowi spektaklu), przydarzył się fascynujący temat – wraz z fascynującą osobą. Wiele lat temu z teatralnej podróży do Meksyku przywiózł on odkrycie – postać Ludwika Margulesa, kompletnie w Polsce zapomnianego, meksykańskiego guru teatralnego. Z pochodzenia polski Żyd, Ludwik Coben, jako nastolatek po wojnie opuścił Europę i  w ciągu półwiecza (umarł w 2006 r.) osiągnął pozycję jednego z ojców powojennej sceny meksykańskiej, postaci na miarę Grotowskiego czy Kantora (choć bliżej mu chyba byłoby, z racji poglądów czy sposobu pracy, do Jarockiego bądź Grzegorzewskiego. Witt-Michałowski, zafascynowany Margulesem, podróżuje jego śladami, rejestrując wspomnienia pracujących z nim aktorów. W końcu realizuje spektakl poświęcony artyście. Pojawiają się w nim filmy, zderzone z eseistycznym reportażem (napisanym przez dramaturga Artura Pałygę, innego uczestnika tej meksykańskiej podróży] i ze słowami reżysera, zapisanymi przez Rodolfa Obregóna. Spektakl wizualnie wysmakowany i zarazem dający do myślenia. Nie da się ukryć, że jego główną osią jest rola Jarosława Tomicy, aktora charyzmatycznego. Jego Margules to stary już reżyser, którego epoka odchodzi w przeszłość. Mierzy się z przeszłością, przywołuje wspomnienia, wypowiada swoje najważniejsze przekonania, oparte na bezwzględnej wierze w sztukę teatru. Aktorzy – tuż przed premierą – zamknęli go w garderobie, zmęczeni jego wiecznym niedosytem, chęcią poprawiania spektaklu w nieskończoność (ponoć autentyczna anegdota). Wymachując fajką, wypowiada manifesty artystyczne, słowa uwiarygodniające padające z filmów wyznania wielkich meksykańskich aktorów. Głębia i przenikliwość namysłu Margulesa zostały tu przetransponowane, a w dodatku unaocznione pokazem właśnie tak precyzyjnego aktorstwa, do jakiego się zdawał dążyć. Słuchając tych słów, można się przekonać, za co aktorzy – bezwzględnie przecież traktowani – kochali go i traktowali jak najważniejszego człowieka na swojej drodze. „Najbardziej haniebną rzeczą w teatrze – jak sądzę – jest bezpośredniość. To uczucie rozmazania się postaci, kiedy aktor jest powierzchowny i nie udało mu się przekroczyć samego siebie”. „Żądam od aktora, nawet najmłodszego, mądrości. Mądrości kastowego zwierzęcia, które znakomicie wie, jak się zachowywać na scenie, a co za tym idzie – żądam jego instynktu i intuicji”. „Chcę, żeby aktor mógł się rozbić na kawałki, rozbić na kawałki swą racjonalną strukturę, dotrzeć do swojej intymności, ostatniego jej zakątka – i jednocześnie wszystko to trzymać w ryzach. Intuicja, której szukam, musi mieć strukturę”. „Nie interesuje mnie współpraca z wrażliwymi idiotami, ale z ludźmi zorganizowanymi, z wielkimi znawcami swojej kultury zawodowej”.

Brzmi anachronicznie, a nawet zahacza o kryminał? Tak, bo zbyt za fiksowaliśmy się na aktualności i nie chcemy wejść głębiej. Nie byłem w Meksyku, nie oglądałem spektakli Margulesa. Jednak, niestety – przywołując i parafrazując znane frazy Miłosza – nie czytać i nie chcieć zrozumieć wysokich modernistów jest dziś obowiązkiem. Mają się smażyć w piekle, oskarżeni o pychę, nadużycia wobec bliskich i współpracowników, oskarżeni bez prawa do obrony. „Aż ta formacja, co ich znała / Stanie się już niezrozumiała / I jaka była w nich trucizna / Najlepszy spec się już nie wyzna”.

Podobne treści