Aporia 43/47
Autor: Andrzej Molik, „Moliqultura osobista”, 4.11.2012
Dialog… Porozumienie… Próby… Już pierwsza scena Aporii’43 w reż. Michałowskiego, w której aktorzy (z polskiej strony m.in. znana już nam Alina Czyżewska i podpora InVitro Dariusz Jeż, oboje występujący na Konfrontacjach jeszcze w dwóch innych – różnych! – spektaklach) zaczynają wreszcie grać, jest wyrazem nadziei na taki dialog. Oglądamy radosne przekrzykiwanie się przedstawicieli obu nacji, odkrywających u sąsiadów nieznane u siebie ciekawostki, ot np., przygotowywane przez Ukraińców pomidory małosolne. To odmiana patentu Hitchcocka, rodzaj scenicznego suspensu. Strzelba zawieszona na ścianie w akcie I, pojawia się, by wystrzelić w ostatnim. Ale – jak się możemy niestety domyślać znając tematykę – w sposób wcale nie teatralny, bo bardzo bolesny.
Tak, to już także wejście w dokument. I to potraktowany przez Michałowskiego-reżysera w sposób szczególny wobec roboty dokonanej przez dwa lata przez Michałowskiego-faktografa, zbieracza licznych traumatycznych wspomnień świadków i ofiar tamtych wołyńskich wydarzeń. Reżyser nie popełnił grzechu wszystkoizmu i rozgadania, próby miksowania faktów usłyszanych z licznych ust. Aporia, co zaskakujące, w części poświęconej naszym krzywdom oparta jest w zasadzie, a przynajmniej w dominujący sposób, na jednej opowieści kobiety, która 65 lat wcześniej przeżyła jako dziecko, „mały Laszok”, napad banderowców na polską wieś. Jednak w tych koszmarach, o których starsza pani mówi, że „to nie żaden film, ja to widziałam” już jest zawarte WSZYSTKO, znacznie więcej niż mogą zmieścić jeszcze niepowstałe encyklopedie o prawdzie Wołynia 43-47. Włącznie z jakże przerażającą oceną własnego ojca, który sam, nie bacząc na swe ginące dzieci, ukrył przed najeźdźcami: „Szkoda, że tatuś się nie powiesił, takie miał wyrzuty sumienia”! Ktoś wyliczy, że zamordowane zostało 27 rodzin razem z dziećmi. I szybko doda dla porównania, że gdy UPA napadła na wioskowy posterunek, to zastrzeliła Kozaka i trzech Niemców. W usta polskiego aktora (Jeż) włożona zostaje wówczas gdzieś wyszukana ostra kwestia: „Tacy bohaterowie od mordowania dzieci, to Ukraińska Psychopatyczna Armia!”.
Jednak Michałowski odchodzi od jednostronności . Mówi o polskich nieprawościach dokonywanych przez żołnierzy naszej AK (…).Racje obu stron konfliktu położone na szale historii nie mają w tym przedstawieniu tendencji do nieznośnego przechylania się w jedną stronę. I chwała mu za to, że Łukasz Witt-Michałowski w swej dwuletniej pracy nad spektaklem posiadł mądrość, iż życiowe koleje przynoszą i takie jedyne do zaakceptowania rozstrzygnięcia. Lub, że przy swym dziele umocnił się w takim, tkwiącym gdzieś w głębi duszy przekonaniu, co nie oznacza, że ta przestała być skrytką bólu, tego pokoleniowego spadku po dramacie rodziny, który nakłonił reżysera do tej realizacji.
Twórca InVitro przypomina też nam, że ma znakomite wyczucie kierowania aktorami w wieloobsadowych sekwencjach dramatycznych. Tak prowadzi scenę z udziałem polskiej antropolog (rzeczywista w filmie), która przy ekshumacji zwłok ofiar ma ustalić ich liczbę, a spotyka się z bezdusznymi aparatczykami o doświadczeniu służb bezpieczeństwa, pouczających uparcie, że najlepsza metodą jest liczenie kości udowych. Lubelski reżyser potrafi również, korzystając z ascetycznej scenografii Marka Brauna, opartej głównie na tyleż nośnych, co najprostszych rekwizytach w postaci narzędzi agresji – postawionych na sztorc kos, wideł i innego, przysposobionego do zabijania sprzętu gospodarczego – tworzyć pozostające w pamięci obrazy teatralne. Mają one wielką moc przekazu, sugestywność wizji malarskich mistrzów, do których zresztą – dzięki obu twórcom – się odwołują.
Przekonamy się o tym, gdy dochodzi do pierwszej z dwóch znaczących najwięcej dla całości odbioru scen końcowych. To sekwencja z dojmującą kreacją Pani (nie potrafię inaczej pisać o tej damie scen polskich) Danuty Nagórnej, znanej już nam z roli w firmowanym też przez Łukasza spektaklu Sceny InVitro Pool (no water). Jest ona alter ego, lub, jeśli ktoś woli, scenicznym przedłużeniem postaci owej kobiety, zapewne równolatki aktorki, której wspomnienie znamy od początku z fundamentalnego dla przedstawienia-dokumentu, powracającego (jeśli tylko wyobraźni nam stanie) rondem zapisu filmowego. Tej „Laszki”, która jako dziecko cudem pozostała żywa. W uszach dźwięczą słowa z hekatomby: „Nachodzi cię nie strach, ale taka jakaś nieobecność”. Posiadająca swe lata artystka, przełamując fizyczną niemoc, krąży po lesie złowieszczych rekwizytów – narzędzi zbrodni i rozwiesza na nich wstążki (jedna chyba znalazła się w warkoczu tej ongiś dziewczynki), pełniących tę samą symboliczną funkcję jak zaduszkowe znicze. A potem je zdejmuje, zrzuca do polsko-ukraińskiego hadesu, jedną przewiązując oczy, żeby wydusić z siebie równie symboliczną kwestię, że świadkowie tamtej traumy, jak ryby, także nie maja głosu. Wciskająca odbiorcę w krzesło scena o sile zadziwiającego katharsis!
Druga z tych scen, ta dokładnie finalna, również oparta jest na zasadzie muzycznego ronda, o tyle ironicznego, że powraca ów radosny, pełny nadziei na zbliżenie sąsiadów, rozszczebiotany chór z introdukcji. Tyle, że niemy, wykonujący jedynie pełną ekspresji milczącą pantomimę. Jeśli piszący te słowa stwierdzi: No comment, to w nadziei, że każdy z odbiorców sam sobie w tym miejscu komentarz doda.